Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodźmy stąd już...
Spojrzała zdziwiona.
— Dlaczego?...
Ale jego twarz czerwona i spocona, jakiś tyk na tych nawet pospolitych rysach widoczny, zastanowił ją.
— Co panu jest?...
Ujrzała nagle błysk niechętny w jego oczach, rzucony w stronę Zebrzydowskiego.
— Zazdrosny! — stwierdziła z głębokiem zadowoleniem.
Nagle Zebrzydowski podniósł się i gorączkowo pożegnał Zachłańską.
— Przepraszam... mam wyznaczoną godzinę. Pani wybaczy? Karolu, zobaczymy się w hotelu.
Lecz na sekundę przed powstaniem Edwarda spostrzegła pani Justa ruch przy stoliku Krongoldów i w lot domyśliła się, że on spieszy za tą piękną. Dotknięta, zadzwoniła hałaśliwie na kelnera. Po chwili wyszła, kokietując Kmietowicza i patrząc bacznie na Zebrzydowskiego, który witał piękną pannę. Zachłańska obrażona pociągnęła obu swych towarzyszów w inną stronę, parsknąwszy krótkim śmieszkiem. Kmietowicz chciał ją również pożegnać, lecz zakrzyczała go, więc poszedł, porwany przemocą, myśląc o Edwardzie i pannie Róży.
— Cóż to, pan Edward interesuje się tą żydówką?
— Zdaje się, jest bardzo piękna. Pani tego nie zauważyła?
— Owszem... ale... przecie...
— No, interesować się można zawsze.
— Z taką jak ta panna, to się nawet można i ożenić — odezwał się Konopski rezolutnie.
— Także pan wykombinował! — syknęła Justa.
— Wie pani, niech pani weźmie Edwarda w opiekę i wyratuje go od panny Krongold — rzekł Kmietowicz.
— Jakto, czyż on na serio myśli się z nią żenić?... Ha, ha, ha!...
— Hm. Bardzo możliwe...