Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrażony do nich, sarkał przed panem Maciejem i Lucią. Raz mówił:
— Gdyby na świecie było mniej pretensji, byłoby zarazem mniej kłamstw i obłudy. Gdyby ludzie mieli odwagę przedstawiać się takimi, jakimi są, byliby szczęśliwsi. Nic chyba nie deprawuje tak duszy, niż ta pewność, że się ma maskę dla świata, a inną twarz dla siebie. Bo pomimo najzręczniejszej i, powiedzmy nawet, najwytworniejszej obłudy, osobnik, który ją uprawia, zna swą istotną wartość. Więc gdy uczciwość w nim nie zamarła doszczętnie, odczuwa i cierpi, że pozuje. A to jest przecie okrutne.
Lucia potrząsnęła głową energicznie.
— Ale dodaj jeszcze: że i nie poprawi się taki pan. Gdy jest bierny duchem, wierzy w swą pozę, jak w rzecz prawdziwą nie nabytą i kolorowaną. Gdy jest podły, śmieje się z niej ironicznie, lecz nie zmienia. Częściej jednak śmiech swój zwraca nie na własny dowcip w urządzaniu prawdy, lecz na naiwność tych, którzy się na nią biorą.
— I to już jest szczytem bezczelności — dokończył Waldemar.
Stary Michorowski patrzał na nich ze smutkiem i zgrozą.
— To jest młode pokolenie! Ty Luciu możesz już tak sądzić?
— Poznaję świat, dziadziu — odrzekła krótko.
Brochwicz nie rozmyślał o polityce, nie analizował ludzi. Z książką w ręku siedział raz daleko po za parkiem w ogrodzie owocowym. Nie czytał. Głaskał wzrokiem żółknące już drzewa śliw.
Obfite, nadmiernie dojrzałe owoce, w aksamitnych fjoletach z puszkiem srebrzystym zwisały z gałęzi ciężkiemi ciałami, lub spadając na trawę, pękały, ukazując złotą, soczystą miąż. Szare okazałe gruszki wśród szarych liści i błyszczące, zarumienione jabłka tworzyły wyłączną jesienną mozajkę, napawając jednocześnie jakąś sytością. Brochwicz lubił ten ogród, bo mu tu było zacisznie. Błądził w winnicy, wśród zabudowań cieplarnianych, rysował pyszne kiście winogron, czarne i zielone, cieszył się widokiem potężnych ananasów, przysadziście złocących się pod szkłem. Wytworne kule brzoskwiń i ciemno-żółte lampki moreli zatrzymywały na sobie oczy Brochwicza, jakby najpiękniejsze kwiaty. Chodził już długo miażdżąc opadłe śliwki węgierki, pogrążony w myślach, z tęsknotą w źrenicach i zwątpieniem na ustach. Ale ocknął się. Nagłe postanowienie rzuciło mu na twarz błysk ener-