Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swych Łątek i żal go ogarnia, że opuścił je dla mrzonek nieuzasadnionych.
— Warto było pakować tyle mil po sobaczej drodze, żeby ujrzeć brzuch i pierścienie Artura. To mi frajda! — jątrzy się Romek niedobierając wyrazów. Gorycz jego rośnie i złość na Artura, na Krysię, na cały świat.
A dziadek przy kominku opowiada smutne historje nieszczęść i walk ludzi, narodów. Cisza w stołowym pokoju prawie uroczysta, tak jakby i stare portrety na ścianach słuchały opowieści swego prawnuka. Głowy na portretach zdają się kiwać twierdząco, a zegar z kurantem przytakuje słowom starca poważnem tik, tak, tak!
Nagle, wolno otwierają się drzwi i staje w nich jakaś potężna postać w burce zakurzonej białym szronem.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki!... odpowiedziano chórem — kto to?... — pytają ciekawe głosy.
— Ponowa! wielmożni państwo, ponowa na świecie! — zawołał głos szorstki, dobrze znany. Nie trzeba już bliższych objaśnień, to słowo „ponowa“ rok rocznie wypowiada tenże sam głos starego leśnika, Piotra, jakby sygnaturkę zimy.
Zerwali się wszyscy z miejsc prócz pana Artura, bo nawet dziadek Justyn wstał ochoczo