Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żoga opanowała świat, drogocenna powódź. Pierzchły opary, jak ćmy nocnych mar-mamideł, przed światłością króla dnia. Olszyny jak wykąpane, wyjrzały na świat radośnie, są już ciemniejsze, jesiennie zabarwione, przetkane gęsto żółtem listowiem, z czerwonemi trzęsieniami i kitami. Ale się jeszcze śmieją do słońca, sypiąc na potrawy łąkowe pierwsze swe liście.
Jurek rozochocił się nagle pod wpływem promieni. Zerwały się mu z pod nóg kuropatwy i, z głośnym furknięciem, uniosły się ciężko w powietrze. Jurek wycelował i wypalił z fuzji. Jeden z ptaków zatrzepotał skrzydłami i runął na ziemię posłusznie, martwy. Jurek machinalnie podniósł kuropatwę, włożył ją do torby i idzie dalej, rozmyślając. Nad nim latają bociany, zbierające się do odlotu; całe dywizje tych ptaków, bataliony gromadzą się na polach i radzą o podróży. Jurek zatrzymuje wzrok na jakimś człowieku, który idzie wzdłuż pola i ramieniem wykonywa dziwne ruchy.
— Co on robi? — myśli Jurek.
Zbliża się powoli. Patrzy. To stary Grzegorz, najbiedniejszy chłop z całej wsi, na swoim kawałku pola sieje żyto. Dłonią czerpie z płachty zawieszonej u pasa i rzuca ziarno w piasczystą rolę niemal z nabożeństwem. Przy tem głosem ochrypłym, lecz radosnym śpiewa: „Kiedy ranne wstają zorze...“