Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cami męża i po wyrazie twarzy Józefa przeczuwa wszystko. Pochyla się do nóg starym obejmuje ich kolana.
— To jest Marysia Bukowicka, moja prawa żona, a wasza synowa — mówi Józef wzruszony. — Przyjmijcie ją godnie, bo warta tego. Bóg nas złączył, święta Jego wola.
Zdumienie starych przechodzi miarę, ale wnet zmienia się ono w radość, tulą synowę do siebie i błogosławią ją.
A Józef mówi:
— Niepoznaliśta jej, bo mękę cierpiała wespół ze mną i zmarnowała się. Ta przeklęta Ameryka tak ją zniszczyła, nie daj Boże nikomu opuszczać kraj swój i szukać chleba u obcych; to już ostatnia rzecz.
— Oj, prawdę mówi Józek — potwierdziła Marysia. — Lepszy nasz glonek chleba, niż tamtejsze obiecywane przez ajentów bogactwo, bo tam dla naszego narodu ino męka, abo śmierć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczór lipcowy nadszedł cichy i wonny. Pachną kwitnące miodem lipy, pachną zboża i chleb rodzinny, który ziemia daje, pachnie rozkosznie aż na duszy lżej się robi. Żniwiarze wracają z pól ze śpiewami i cała natura zda się śpiewać:

„Wszystkie nasze dzienne sprawy...“