Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniej się obawia skwaru, ale i pszenicy słońce zwisłe blizko ziemi dokucza silnie.
Upał lipcowy rozhulał się bezlitośnie. Kipiątek wrzący gorącem podzwrotnikowem oblewa świat szczodrze. Niebo zmętniało, tylko plama słoneczna, niby żółtko rozpłynięte w białku, odznacza się na morzu jednakowych obłoków, biało-błękitnawych, matowych, jakby roztopionych z gorąca.
Umilkły ptasie rozgwary, wszystko, co żyje pochowało się do lasów i milczy, chcąc przetrwać upał. Zostały jedynie w rżyskach żytnich koniki polne i ćwierkają zalotnie, został ponury, odległy głos bąka wodnego i skrzek żabki zielonej. A ludzie pracują!
Na brzegu pszenicznego łanu szeregami idą żniwiarki. Młode dziewczęta przodownice pochylają się z sierpami w rękach i rżną smukłą, złotą falę, rżną z mozołem, ale wesoło.
Czerwienieją kraśne spódnice i barwne zapaski, bielą się śnieżne płócienne koszule, kolorowe kaftany i chustki. A z ust, które wydają z piersi szybki oddech zmęczonych płuc, płynie po nad to wesoła nuta pieśni i biegnie po łanach żyzna jak one i jak one swojska.
Migają w słońcu sierpy i coraz z łańcucha żniwaków podnosi się postać kobieca lub męska, wyciąga ramiona w górę z potężną witką kłosów, wiąże je i znów się pochyla po nową