Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wisk żywiołowo silnych i niepojęcie pięknych. Tchnienie przyrody zdaje się szeptać, „to moje poczęcie, rozpętam się w burzę uroków, w szał rozrostu, teraz jestem zaledwo niemowlęciem!“ Anielka odczuwa mowę przyrody i kojarzy się z tą wiosenną świeżością, tylko smutek dziewczyny razi i w harmonii ogólnej jest zgrzytem. Bo oto ona nie może razem z przyrodą przepowiadać swój rozkwit, przeczuwa swój zanik i ta myśl kładzie na jej młodem sercu zimną, trupią rękę smutku. Żal wsącza się do duszy, żal głuchy, jak odległy huk grzmotu, żal bolesny do samej siebie, do ludzi, do świata i do tej rozpędzonej wiosny. I jeszcze żal odnajduje kogoś, kto go pobudza najgłębiej, kto go wywołał i kto Anielkę do zaniku popycha. Ten, który serce jej obudził i teraz je gasi.
Imię Andrzeja błąka się po wargach dziewczyny, ale nie wypowiada go nigdy. Uczyniła sobie ślub, że imienia tego nie wypowie już więcej w życiu i postanowiła wstąpić do klasztoru.
Za parę miesięcy Anielka rozpoczyna nowicjat. A teraz spędzi ostatnie święta Wielkanocne u rodziców.
Jest już Wielki Piątek. Święta będą smutne i samotne, ona tylko i dwoje starców zrozpaczonych postanowieniem najmłodszej córki, a