Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu że to tak... — szepce umierający, łapiąc usilnie oddech w suche gardło, usta otwiera jak duszony.
— Boże miłosierny! Julek — ryknął Marek z przerażeniem.
Syn cięży mu w ramionach, głowa spadła na piersi ojca.
Skonał.
Zgasło to młode życie w zaraniu istnienia. Zwiędła przedwcześnie ta odrośl człowiecza z duszą bujną, młodzieńczą, pragnącą żyć chciwie, a skazaną na zanik bez miłosierdzia.
W chwili gdy ziemia, cała przyroda dążyła do rozkwitu, Julek musiał umierać, iść w grób. Zabiła go choroba, okrutna, mściwa. Zabiła go wiosna, poprzedzona przez bocianie klekoty, przez ciąg dzikich gęsi i kaczek, przez klucze żórawi.
Zabił go mokry, pełen wyziewów, rozchlapany Marzec.