Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kładą się na nim. Drzewa szemrzą cicho, pomruk tęskny, przewala się po wierzchołkach. Niebo okrył połysk stali, rozpłynięty metal ciemnieje stopniowo, mrugają zalotnie wątle gwiazdeczki, jak łebki ćwieków na tarczach żelaznych. Wielmożna Noc, zakwefiona i cudna, wjeżdża w lektyce z ciemnych fijoletów do państwa — mrozu.
— O la Boga! Już noc. Czy my nie zabłądzili, Pietrek?... Gadałeś że znasz drogę, a tu ino las i las.
— Czekajta, zaro będzie wieś i dwór galanty — odrzekł ten, który niósł szopkę.
— No, to chybaj żywo! — zawołali chórem i raźnie ruszyli naprzód.
Tylko jeden pozostał; przyparty do drzewa, z zadartą głowiną, patrzy na dach splątanych gałęzi.
— Janek, gamajdo! Chodź prędzej, co się tak dziwujesz?...
— Pewnikiem znowu coś mu się wydaje, że strachy, abo te dusycki chodzom po świecie. Wołaj na nich, wołaj, jeszczek cię zaduszą.
Janek odsunął się od drzewa i wolno podąża za gromadką. Ale pomimo przekpiwań towarzyszy myśli ciągle z dziwnym smutkiem.
— A dla tego cosik chodzi po świecie i gada, może anioł, a może złe, co bidę la cło-