Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w górę, potężnym słupem spienionej wody i ryczała unosząc nową ofiarę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Szczo ce?... — spytał sam siebie stary Damjan wychodząc z chaty o wschodzie słońca.
Usłyszał przeciągłe wycie psa i skóra ścierpła mu z przestrachu.
Poznał głos Mucyka.
Przeczuciem tknięty wpadł do chaty i wybiegł z niej napowrót rwąc włosy. Pędził do rzeki jak oszalały.
Nie był pierwszym. Na grobli stało kilku ludzi z młyna, patrzyli w wodę przerażeni. Nizko na kamieniach stał czarny, pokudłany pies, wyciągał głowę do spienionej śluzy, i wył przejmująco. Jęk podobny do ludzkiego brzmiał w głosie psa.
Na brzegu mostu leżała czerwona chusteczka nieszczęsnej Fedotki.
Damian popatrzał i zmartwiał. Czuł, że tu się coś stało okropnego, ale co nie zdawał sobie sprawy. Jego chłopski mózg nie mógł zgłębić ogromu nieszczęścia. Ludzi zbierało się mnóstwo. Wieść poszła po wsi jak huragan, chłopi gromadami biegli na groblę, przerażeni, powtarzając jedni drugim.
— Fedotka utopyłasia!...
— Słyszał ty?... Damianówna utopyłasia!
— Hospody pomyłuj!...