Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrzały oczy jak z lawy, migotliwe, pełne iskier i bezdennej głębokiej zadumy. Wiotka jej postać gięła się zręcznie. Ładne rzeźbione rysy na szczupłej twarzy wyrażały niezłomne postanowienie. Kształtne usta paliły żarem tajonej namiętności, czerwieniejąc jak dojrzałe maliny leśne. Wstyd ogarniał dziewczynę na wspomnienie wczorajszych pocałunków Maksyma, lęk przed dzisiejszym dniem tamował oddech, lęk niewytłomaczony i ponury.
A tam dziewczęta śpiewają i „did“ wędrowny usiadł na kopicy siana, brząka w lirę i cicho przez nos podśpiewuje.
Świergocą ptaki, koniki polne cykają w trawie, a rzeka szumi, płynie het, daleko, zawsze bystra, gadatliwa.
Fedotka podnosi czarne obfite rzęsy, patrzy na rzekę a usta jej błyskają białemi zębami.
— Hej nasza reczońka! takoj na świecie nie ma, nasze lisy, nasze hory, gde takich bilsz najdesz?.. W naszoj Rudni tak harno szczo i w Kijowie pewno harniej nie jest. I Ruczyce harne, a koły Daniłko wróci budut jeszcze harniejsze. Dobre żyty na świtie, na Bożym, szczob tylko Daniłko wrócił.
Fedotka zaczyna śpiewać.

„Oj zazulu zazuleńko ty meni kazała.
Szczo pryide mój myłeńki, ja jeho żdała.