Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszedł wzdychając ciężko.
W chacie po chwilowem milczeniu baba i dzieci ponowiły wrzask. Baba krzyczała na Fedotkę wymyślając jej, dzieci piszczały będąc pewne że wilk zadusił krowę albo może kto się utopił. Fedotka sztywna, stała pod ścianą, i szeroko otwartą źrenicą patrzyła w słabe światełko latarki. Grube łzy spływały z jej oczu. Milczał i stary chłop, rękę opuścił na świtkę, i spoglądał na córkę uważnie.
W oczach jego nie było już gniewu, przeciwnie, z pod przymkniętych powiek widniały dobre, łagodne błyski rozświecając ponure oblicze. Twarda, zahartowana pierś chłopa poruszyła się rzewnem uczuciem nigdy może w niej nie bywałem. Podszedł do dziewczyny i spracowaną czarną ręką pogładził ją po twarzy.
— Idy spaty Fedotka... wże byty ne budu, idy ditia — rzekł wzruszony.
Dziewczyna pochyliła mu się do ręki.
— Prostyte bat’ku — jęknęła.
— No, no, hodi! nie płacz, idy spaty.. Boh daść bude dobre.
— Aha! howory tak do niej, howory — zatrajkotała baba — wże i tak z nieju bieda, bude jeszcze hirsza.
— Mołczy, — rzekł chłop do żony — idąc na swój barłóg i gasząc latarkę.