Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopa po świtce, poczuł pazury na grzbiecie, mokry pysk psa musnął go w ucho z zajadłem warczeniem.
— Mucyk pyf! — krzyczała Fedotka.
Maksym puścił ją, odskoczył na bok odpędzając Mucyka, który jak wściekły ciskał się na niego szczekając.
Nagle drzwi chaty otworzyły się z łoskotem i przed bladą dziewczyną stanął chłop z latarką w ręku. Na widok ojca Fedotka zmieszała się.
— Szczo tobi? — spytał chłop groźnie patrząc na wylęknioną córkę, na jej rozrzucone włosy i zdartą chustkę z głowy, — szczo tu takij szum, gde ty chodyła? każy zaraz!
— Maksym napał na mene bat’ku — zawołała płacząc.
— Gde ty chodyła?
— Do młyna, bat’ku.
— Czeho ty tam? — krzyknął — do chłopciw? ja tobi dam! pożdy! po nocy będziesz wołoczytsia, ludy straszyć? chworobo ty! idy do chaty.
Chłop złapał struchlałą dziewczynę za ramię, wepchnął do izby i sam wszedł za nią.
Mrucząc gniewnie postawił latarkę i odpinał rzemień jakim był przepasany.
— Ja tebe nauczu wołoczytsia — powtarzał.
W tem do chaty wbiegł Maksym, blady, straszny. Porwał chłopa za rękę i wydzierając mu rzemień zawołał.