Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po wieczerzy wigilijnej, stary Grzegorz wyszedł z rodziną na ganek leśniczówki. Z dzieci był tylko Józek, młodsze spały.
We czworo usiedli na zaśnieżonych schodach; cicho gwarzyli patrząc na bór. Smutno szemrały ich słowa i częste westchnienia wyrywały się, z piersi.
Świętowali w leśniczówce może już ostatni raz.
Polanka Majdanu skrzyła się bielą, — świetliste igiełki błyskały na pniach sosen. Ciężkie połcie śniegu, zwisając z szerokich gałęzi, siały na ziemię sypkie tumany. Niebo miało kolor szaro perłowy, rozjaśnione tarczą księżyca. Płynął wysoko, otoczony drobnemi obłoczkami, świecąc ludziom i zwierzętom w tę noc wigilijną. Bór nie szumiał, cisza ugrzęzła w nim uroczysta, roznosząc modlitwę.
Do słupów ganku przywiązany siedział wilk i lis. Obaj, łypiąc ślepiami, patrzyli w czarne głębie lasu węsząc swobodę. Ale dostatnia wieczerza rozleniwiła im ciała. Przez polankę raz i drugi przebiegł zając. Nastawił słuchy, kicnął parę skoków, stanął słupka i pomknął dalej. Po chwili ukazały się dwie sarny. Adam zaczął je wabić. Znajome już były; w ładnych susach dopadły do ganku, ale nastraszył je wilk. Jedna, kładąc uszy na karku, skoczyła w bok, umykając z całych sił, aż Józek prych-