Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chrupot śniegu od racic. Hej... hej! bure sarny. Uszy nastawione, sterczą ogromne rogi jeleni. Idą za nami posłusznie, młode sarny skaczą. Żałowali my co nikt nie widzi tej procesji, boć to dziwo było dla oczów. Tak my idziem, idziem aż doszli do traktu. Już zaczęło szarzeć, łuny pogasły na zachodzie i wyjrzał miesiąc jak latarnia. Raptem na trakcie zahuczało: wracali ludzie z miasta. My z naszą kompanią byli blizko, podchodzili prędzej. Aż tu na szosie jak zaczną poganiać konie, baby w pisk, lament się podniósł, i w mig, już nikogo nie było na trakcie, nim się my obejrzeli, już pouciekali wszyscy.
— Ja by się sama nastraszyła takiej gromady — rzekła gospodyni.
— Ot... ot... ot... prawda że dziwo, ale ludziom przy miesiącu wydało się że to banda zbójów. Rozniosły się krzyki, gadania różne, co w naszych borach zbóje są, cała szajka. A jeden sołdat co jechał na wozie z wiejskiemi ludźmi bożył się że widział jakieś wojsko i dwóch jenerałów na przodzie. Podniesły się wrzaski, doszło do policji.
— A z sarnami co?... a z sarnami — pytał Józek.
— Sarny jakby ich nie było pouciekały, ale potem my ich doprowadzili dobrze pod Majdan; za kamratami ściągnęły inne z dalszych ostępów, pilnowali my żeby nie uciekły, i