Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki robił, ale trudniej,... ot... ot... ot... trudniej, chyy...tre, nie do luudzi; zające takoż płochliwe a co o lisach, dzikach, wilkach, to i gadania nie ma. Jak mnie raz dzik pokaleczył, a wilk zębami capnął tak już ot... ot... człowik stracił wiarę. I ot raz, jakoś koło Gromnicznej, pamiętam, strasznie się wilki rozpanowały na czortowych dołach. Całemi kompanjami łaziło to po lesie, hej!... jaka moc! bór grał od wyku, truchlał naród po wsiach. Co ludzi zażarli, a koni, a już najwięcej to naszego zwierza ginęło.
— A pamiętacie ociec, jak my we dwuch zaczaili się na stogu, co pod nim leżał zatruty baran?... Naprażyli my ich wtedy — przerwał Adam ożywiony wspomnieniami.
— Co nie mam pamiętać! ty Jadamciu zabiłeś dwa stare, a ja starkę i młodego Wilczaka. Potem barana wytaczali w śniegu, żeby prochem nie trącił, i podnieśli dalej i znowu zabili trzy, bo to raz?...
— Dziadku o jenerałach?... — zamamrotały dzieci.
— Ot... ot... ot.... kiedy tyle było wilków na Czortowych dołach, uradzili my z Jadamciem przeprowadzić sarny i kozły do bliższych ostępów pod Majdan. Siano my im kładli, przysuwali bliżej, aż raz w niedzielę poszli z sianem do boru. A ja wystroił się, jak zawsze