Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bandyci skupili się pochyleni nad krzyżem martwych ciał.
— A jego kto zabił?
— Jako żywo zabity!
— Sam się zabił, rewolwer ma w garści, ściśnięty że i wyrwać nie można.
— Po kiego dyabła by się strzelał?
Bandyci stali w niemym podziwie, pierwszy ocknął się Bąk.
— Nic tu po nas brachy! zmykajmy! bo i fajgle i życie miłe! dzieciątko już śpi, nie obudzim.
Machnął ręką i poszedł naprzód, za nim pomknęli wszyscy. Cygan szedł na końcu, mrucząc do siebie.
— Ot tak! chciał uciekać, narzekał na nas, ot i uciekł...ino za wcześnie... szkoda go, silny był i pomocny.
Cygan kiwał żałośnie głową i oglądał się na dwa splecione trupy czerniejące na szosie. Nie wiedział – że to ojciec z synem i że Felek uciekł od bandy... za późno.
Księżyc wielki, błyszczący patrzał na ziemię, patrzał aż zbladł ze zgrozy, zasuwał się za czarny gmach lasu.
Cisza zaległa szosę, tylko wiatr szumiał w leszczynie i studził blade czoło zmarłego chłopca.
Śpij spokojnie zbłąkany Felku!