Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   53   —

Nareszcie wydawało mi się, że już dość daleko oddaliłem się od Tuluzy, aby nie potrzebować się niczego obawiać. Wstąpiłem zatem do pierwszej piekarni, jaką napotkałem po drodze. Zażądałem półtora funta chleba.
Piekarka wzięła piękny, sześciofuntowy chleb, jaki bylibyśmy z apetytem cały zjedli i odkrajała żądaną ilość, kładąc ją na wagę, którą lekko poruszyła.
— To trochę zawiele, — rzekła, — jest za dwa grosze więcej. — I wrzuciła w szufladę moje ośm groszy.
Widziałem ludzi, którzy nie przyjmowali zwracanych im groszaków, mówiąc, że sobie nic z takowych nie robią. Co do mnie, to nie byłbym odrzucił groszy, które piekarka była mi winna, lecz nie śmiałem dopominać się o takowe i wyszedłem, nic nie mówiąc i trzymając chleb mój pod pachą. Pieski uszczęśliwione skakały naokoło mnie, a Żoliś ciągnął mnie za włosy, wydając ciche okrzyki.
Nie szliśmy już daleko. Pod pierwszem drzewem przydrożnem oparłem moją harfę o pień i wyciągnąłem się na trawie. Pieski zasiadły mi naprzeciw, Kapi pośrodku, a Psinka i Zerbino po bokach. Żoliś nie będąc zmęczonym, stał gotów do chwytania kawałków przeznaczonych dla niego.
Podzielić mój kawał chleba było sprawą delikatną.
Przekrajałem go na pięć możliwie równych kawałków i aby ani okruszyna się nie zmarnowała, rozdzielałem go w małych skibkach każdemu po kolei.
Po kilku chwilach wypoczynku dałem znak do dalszej drogi. Trzeba nam było zarobić na nocleg, aby nie nocować pod gołem niebem, a przynajmniej aby mieć na jutrzejsze śniadanie.
Po godzinie drogi ujrzeliśmy przed sobą wioskę, w której spodziewałem się znaleźć to, czego pragnąłem.
Przybywszy na placyk, pośrodku którego znajdował się wodotrysk ocieniony drzewami, zacząłem grać walca na harfie.