Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   121   —

Wtedy Liza, która nie pracowała, zajęła miejsce Stefanji i prowadziła mnie nad brzegi rzeki. Koło południa, gdy słońce jasno świeciło, wychodziliśmy, trzymając się za ręce, a za nami biegł Kapi. Wiosna była miła i piękna tego roku, a przynajmniej pozostało mi po niej miłe i piękne wspomnienie, co na jedno wychodzi.
Wreszcie powróciły mi siły i mogłem spełniać różne prace w ogrodzie. Nadszedł więc czas, którego oczekiwałem z niecierpliwością, — spieszno mi bowiem, było do czynienia dla innych tego, co oni dla mnie czynili, to jest do pracowania dla nich, by się im odwdzięczyć.
Praca, jaką mi wyznaczono z uwzględnieniem moich słabych jeszcze sił, polegała na podnoszeniu rano szkieł w inspektach[1], gdy przymrozek już minął i na spuszczaniu ich wieczorem przed nastaniem chłodu. W ciągu dnia okrywałem inspekta słomą z nawozem, aby ochronić rośliny przed żarem słońca.
Nie było to ciężką, lecz zmudną pracą, bo miałem kilkaset szkieł od inspektów do podnoszenia i spuszczania dwa razy dziennie i do zakrywania i odkrywania ich stosownie do ciepłoty słońca.
Niezawsze jednak używano mnie przy inspektach. — Siły powróciły mi i byłem zadowolony, że mogłem pomagać przy siewach, a jeszcze bardziej byłem zadowolony, gdy zobaczyłem wypuszczające kiełki roślin. Było to dziełem mej pracy, z której byłem dumny; bo przynajmniej przydałem się na coś, a to uczucie wynagradza wiele cierpień.
Mimo trudów, związanych z mojemi obowiązkami, przyzwyczaiłem się prędko do nowego trybu pracowitego życia, tak odmiennego od moich koczowniczych wędrówek. Naokół mnie każdy pracował ciężko, zwłaszcza ojciec, którego koszula często mokrą była od potu wskutek znoju. A przytem znalazłem tu to, co sądziłem,

  1. Inspekta — oszklone zagoniki ogrodnicze.