Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poproszę pana, aby mnie oprowadził po swych włościach.
Podgers uśmiechnął się i podał Dicksonowi rękę.
— Cieszę się bardzo. Wszystkie wrota w całym moim majątku są dla pana otworem. Może uda nam się wypłoszyć wilka!

Detektyw zachował na długo w pamięci chwile spędzone za stołem u Poppy Podgersa, jak go powszechnie nazywano. Jesień złociła już z lekka szczyty drzew. W naturze była sytość i dojrzałość. Dni były piękne i ciche.
Na wyspach — ludzie pracowali przy ostatnim strzyżeniu owiec — już ostatnim przed zimą.
Zamek w Campanuli był dziwną budowlą, odrestaurowaną w sposób urągający wszelkim zasadom dobrego gustu. Była to jakaś bezładna mieszanina fragmentów nowoczesnych ze średniowiecznymi. Całość była pono dziełem „znawstwa“ samego Mr. Podgersa.
Podczas posiłku detektyw miał możność obserwowania bardzo licznej służby, płaszczącej się przed swym chlebodawcą, ale jednocześnie przebiegłej i podejrzliwej w stosunku do gości. Od człowieka, który na pewno był stajennym, a który przy stole ćwiartował i krajał olbrzymie kawały dziczyzny aż po lokaja, który podczas nalewania win ze szczególnym pietyzmem informował gościa jakie mu kosztowne wino nalewa — wszyscy byli dziwakami i czynili niepowszednie wrażenie.
Podgers jadł za trzech.
— Nie ma jak jeść, — mówił, mlaskając głośno. — Trzeba panu wiedzieć, że w młodości nie raz głodowałem. Odbijam to sobie teraz...
Potężny schab, począł znikać z talerza gospodarza, gdy lokaj zaanonsował kapitana Sandbury.
Podgers tłumaczył się z uśmiechem:
— Musi mi pan darować, ale przywykłem do tego, żeby przy stole załatwiać również niektóre interesy. Jem tak wiele i tak często, że muszę jedno godzić z drugim. Może pana ten stary Sandbury zainteresuje. To człowiek niepowszedni. Był niegdyś kapitanem wielkiej żeglugi. Nie powiodło mu się w życiu. Dziś jest kapitanem — jeżeli takiego słowa można w tym wypadku użyć — na pokładzie marnego stateczku który z morza wpływa do kanału aż do moich kopalni marmuru. Czasami przeładowujemy kamienie z tego transportowca na pełnym morzu, czasami kierujemy je aż do Leith.
Podgers ożywił się i uśmiechnął się:
— Wie pan co jednak jest w historii tego kapitana, przynajmniej z mojego punktu widzenia, rzeczą najciekawszą?... Nie zgadnie pan! Otóż trzeba panu wiedzieć, że Sandbury był kapitanem tego właśnie okrętu, którym ja po raz pierwszy jechałem jako nędzarz do Australii i na którym mnie karmiono odpadkami z puszek od konserw! Dziś pan kapitan Sandbury jest zdany całkowicie na dwa funty pensji tygodniowo, które mu wypłacam i na wielkie rozkosze go nie stać.
Wielki kawał schabu zniknął w ustach Podgersa, gdy do jadalni wszedł człowiek już stary, o dystyngowanym wyglądzie, twarzy pokrytej zmarszczkami — świadectwem licznych przeżyć. Sandbury ukłonił się swemu pracowadcy nisko. Ten odpowiedział tylko lekkim skinieniem głowy.
— Co słychać, Sandbury? Jak tam pańskie stare pudło? Jeszcze się trzyma wody?
Stary marynarz westchnął ciężko, wzruszył ramionami i nachmurzył się.
— Co się stało, — rzekł Podgers. — Coś pan tak spoważniał?
— Chodzi o to, że moje pudło jeszcze wody trzyma się, ale czy długo będzie mój statek po wodzie pływał — o tym bardzo wątpię.
— Co mi pan tutaj za bajki opowiada! Co ma znaczyć ta karawaniarska mina?
Podgers, zwłaszcza podczas jedzenia, nie lubił mówić o rzeczch przykrych.
— Czyżby pan nic nie wiedział, panie szefie?
— Wiem, wiem o wszystkim co się u mnie dzieje. Ale co pan ma, u licha, na myśli?
— Mam na myśli, że cała flotylla została unieruchomiona przed Rock-Head, że załoga opuściła statek, a sternicy prowadzący pana trnsportowce, oświadczyli mi, że więcej dla pana pracować nie będą.
Podgers wypił jednym duszkiem szklankę czerwonego wina i spoglądał potem na kapitana szeroko rozwartymi oczami.
— Co się stało? Jakie licho ich tknęło?... Czy im źle płacę? Czy może roboty u mnie jest więcej, niż gdzieindziej? Srajk! Strajk poprostu. I co, chcą, żebym im więcej płacił? O ile więcej? Jakie stawiają żądania.
Sandbury pokiwał głową.
— Nie o podwyżkę im chodzi. Powiadają, że nie będą pracować na ani jednym z pańskich statków. Nie chcą pracować dla człowieka — tak powiadają — który jest w zmowie z szatanem. Statki nasze są opętane przez diabła — tak powiadają ludzie. Njlepszy dowód — powiadają — to fakt, że na pańskich ziemiach straszy jakiś wilkołak.
— Szatan!... Diabeł!.. Wilkołak! Co to za historie? Przecież to dobre dla dzieci. Czy pan detektyw nie wie czasem co to za zwierz ów wilkołak?
Detektyw uśmiechnął się.
— Wilkołak?... Lud w Anglii i w innych krajach wierzy, że wilkołak — to duch nieczysty, wcielony w wielkiego wilka, który straszy ludzi, napada na nich i nawet ich morduje.
— Czy o takiego wilka chodzi moim ludziom? — rzekł Podgers, który czynił widoczne wysiłki, aby nie wybuchnąć. — Kto go widział i kiedy? Kto słyszał o takim stworzeniu.
Kapitan Sandbury wydobył z kieszeni notes, przewrócił kilkanaście kartek i rzekł:
— Jeżeli pan sobie życzy, to mogę podać dokładnie co ludzie gadają. Zapisałem sobie wszystko.
— Gadaj pan! Tylko prędzej! Aż uszy puchną, kiedy się tych bzdur słucha!
Kapitan odchrząknął i jak człowiek o słabym wzroku czytał ze znacznej odległości ze swego notesu:
— Mamy, proszę pana sześć transportowców: „Kwiat“ — „Płomień“ — „Junak“ — „Młodzik“ — „Rączy“ i „Gwiazdę“, którą ja dowodzę. Fakty wydarzyły się w ciągu mniej więcej dziesięciu dni. Oto one:
„Kwiat“. Mat Moran wysiadł na ląd, ażeby zaopatrzyć statek w świeżą wodę. Koło Niebieskich Źródeł spotkał się oko w oko z olbrzymią rudą bestią, która przewróciła mu wiadra, obaliła go i na szczęście uciekła do lasu. Po kilku minutach Moran słyszał wyraźnie głos z lasu: „Zagłada ludziom z „Kwiatu“!