Strona:Harry Dickson -34- Wilkołak.pdf/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
WILKOŁAK
Mr. Podgers jest zrozpaczony

Harry Dickson, jeszcze raz obrzucił badawczym spojrzeniem człowieka, którego przesłuchiwał policjant w małym posterunku miasteczka.
Przed stołem, za którym siedział sierżant policji, stał i składał zeznania człowiek otyły, wysoki i szeroko zbudowany, o twarzy nalanej, pełnej czerwonych plam i o dużych, ciemnych wąsach. Z początku był ten człowiek arogancki, teraz z każdą chwilą stawał się coraz bardziej wściekły.
— Sierżancie! — przecież wygląda, jakbym ja był winien, a nie jakbym ja składał zameldowanie.
Otyły człowiek dyszał ciężko.
— U licha! Jeżeli mnie pan podejrzewa, to niech mi pan to powie prosto w twarz!
Policjant zaprzeczył gestem desperackim:
— Ależ nie! Nie, i jeszcze raz nie! Nie podejrzewam pana o nic! Spełniam tylko swój obowiązek. Rzecz się stała w Campanuli — prawda? Więc muszę i pana przesłuchać, bo pan jest jej właścicielem.
— Kiedy powtarzam panu, że nie mam o niczym najmniejszego pojęcia. Mój leśniczy nie żyje. Zginął w lesie, gdzie powinien być. Czy go porwał pies, wilk czy tygrys bengalski — to właśnie nie moja sprawa.
— Jak wielkie są pana posiadłości? — zadał pierwsze w ciągu tego przesłuchania pytanie Dickson.
— Są bardzo rozległe. Ale czy to jest okolicznością obciążającą? Płacę podatki co do grosza.
— Nie o to chodzi, — odparł Dickson. — Większość pana majątku — to lasy. Czy w tych lasach wilków nie było?
— Był jeden, ale podobno w roku 1850. Jeszcze mnie wtedy na świecie nie było i pana też chyba nie.
Ziemianin był zły i ostatnie zdanie wypowiedział tonem mocno ironicznym.
— Nie oskarżamy pana o nic. Mr. Podgers, — podjął znów sierżant Hormond. — Niech pan zrozumie, że nie mamy najmniejszych poszlak przeciwko panu.
Sierżant mówił tonem pojednawczym:
— Leśniczy Barnett został pozbawiony życia przez jakąś dziką bestię. Lekarz sądowy orzekł, że rany pochodzą od kłów jakiegoś dużego dzikiego zwierzęcia, wilka chociażby...
— Więc po co ja tutaj jestem potrzebny? — rzucił Podgers. — Złapcie wilka, ofiarujcie go do Zoo i będzie spokój.
— Nie ma pan przyjaciół w Durchill?... — rzucił nagle Dickson.
Pytanie to, wypowiedziane tonem niemal twierdzącym, wcale nie rozgniewało ziemianina.
— Nie, nie lubią mnie moi sąsiedzi i to mi się podoba. — Nienawidzą mne nawet! I to, mom zdaniem, dobrze o mnie świadczy. Bo i ja lekceważę sobie tych głupców, którzy tutaj mieszkają, tych plotkarzy, ciemnych hodowców owiec i ich żony i ich dzieci. Nie lubią mnie, bo jestem bogaty, to jest najważniejsza przyczyna.
— Jest pan podobno nawet bardzo bogaty.
— Nie przeczę. Jestem właścicielem Campanuli — co za głupia nazwa! — której część widać nawet z tych okien. A czy panu wiadomo dokąd się rozciągają moje ziemie? Do samego morza, piętnaście kilometrów. Kanał też prawie cały do mnie należy.
— Wielki majątek, istotnie, zauważył Dickson.
— Nie na tym koniec. Mam trzy zamki. Pierwszy to „Ognisty Zamek“ Fire Castle, nazywają go tak dlatego, że został zbudowany z czerwonego, jak ogień, kamienia. Poza tym — do mnie należą jakieś głupie ruiny, które ludzie nazywają „Piraci“ — nie wiem dlaczego. Las należy dom nie, łąki i pola też, mam kilka folwarków, a większość mieszkańców wioski, to albo ludzie, którzy mieszkają w moich domach, albo tacy, którzy u mnie pracują. Mogę jeszcze dodać, że berlinki, jakie chodzą po kanale należą w większości również do mnie...
— To też mówią, że jest pan jednym z najbogatszych ludzi w całym Zjednoczonym Królestwie.
Detektyw ze zdumieniem aż kiwał głową.
— Ale tytułu żadnego nie mam i majątku tego nie zdobyłem drogą spadku jak większość bogaczy z arystokracji. Jestem synem szynkarza zawiejskiego. Miałem się poświęcić hodowli owiec jak wszyscy w naszej wsi. Zamiast tutaj, wolałem jednak hodować owce w Australii. A jak się tam dorobiłem. wróciłem tutaj i zaczęłem skupować owce. Polityką się nie zajmuję, do parlamentu nie mam zamiaru kandydować. Taki jest Polydor Podgers!