Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Piątek, 18 marca.
Tak, tak, dziś musi się coś stać — — Mówię to sobie głośno, — głośno to mówię do siebie, by słyszeć własny głos, — że obecnie dlatego właśnie tu jestem. Ale najgorzej, że czuję trwogę. A ta trwoga z powodu, że mnie przydarzyć się może coś podobnego, jak moim poprzednikom tu, w tym pokoju, miesza się dziwnie z trwogą przed Klarimondą. Nie mogę tej trwogi niemal znieść. Boję się, chciałbym krzyczeć.

6 godzina wieczorem.
Piszę parę słów w kapeluszu na głowie i w płaszczu.
O godzinie piątej opuściły mnie zupełnie siły. O teraz wiem na pewne, że musi być jakiś związek tego, co tu się dzieje, z 6 godziną przedostatniego dnia tygodnia, — teraz nie śmieję się z oszustwa, które wobec komisarza popełniłem. Siedziałem na krześle, trzymając się go całą siłą. Ale ciągnęło mnie, rwało mnie do okna. Musiałem się bawić z Klarimondą, — — a potem ta straszna trwoga przed oknem. Widziałem ich tam wiszących. Szwajcarskiego ajenta, olbrzymiego, z grubym karkiem i siwawą brodą. I wysmukłego artystę i niebywale silnie zbudowanego sierżanta. Wszystkich trzech widziałem razem, na tym samym haku wiszących, z otwartemi ustami i wywieszonymi językami. A potem ujrzałem samego siebie pośród nich.
O ta trwoga! Czuję dobrze że odczuwam ją zarówno wobec ramy okiennej i obrzydliwego haka, jak i wobec Klarimondy. Niech mi wybaczy, ale tak jest. W obłędnej trwodze mieszam ją ciągle z widokiem tych trzech wiszących z nogami rozwleczonymi na podłodze.
Zaprawdę ani przez chwilę nie pragnę, nie tęsknię do tego, by się powiesić. Nie, — boję się tylko tego