Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Las ów znajdował się na dość wysokiem wzgórzu, więc Pollyanna zaczęła wspinać się pod górę, pomimo że słońce silnie przypiekało jej szyjkę i plecy.
— Muszę być w domu dopiero przed piątą — mówiła sobie — a podczas tego nieznośnego upału tak przyjemnie będzie przejść się po lesie.
Lasek pana Pendltona był bardzo piękny, ale dziś wydawał się Pollyannie jeszcze piękniejszy, niż zwykle, jakby naprzekór niepowodzeniu, o którem miała jutro powiedzieć Dżimmi.
— Chciałabym, żeby wszystkie te panie, które przed chwilą tak zawzięcie dyskutowały, były teraz tu — westchnęła Pollyanna, podnosząc oczy do góry i szukając nieba wśród oświetlonych słońcem wierzchołków drzew. — Bo, gdyby tu były w tej chwili, na pewno przyjęłyby bez wahania małego Dżimmi — zadecydowała stanowczo, jakkolwiek nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego piękność lasku miała tak podziałać na panie z dobroczynności.
Nagle przystanęła i zaczęła nasłuchiwać: gdzieś niedaleko rozległo się szczekanie, a po chwili z krzaków wybiegł duży pies i podbiegł do Pollyanny.
— Hallo, piesku, piesku! — zawołała Pollyanna, poznawszy psa, który często chodził z „panem“.
Spodziewała się też, że zaraz zobaczy pana Pendltona, lecz ten jakoś nie nadchodził. Zato uwagę dziewczynki zwróciło dziwne zachowanie się psa, który szczekał ciągle, niespokojnie, nerwowo, jakby na alarm i wracał bezustannie na ścieżkę, którą przybiegł, to znów podbiegał do Pollyanny i znów wracał.