Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani on tego nie wie, ani nikt inny — przerwała panna Polly tonem zdecydowanym.
— Ależ nie, ciociu! Sąsiedzi już wiedzą! Powiedziałam wszystkim, że weźmiemy go do siebie, o ile nie znajdzie się właściciel. Przecież wiedziałam, że ciocia się z niego ucieszy. Biedne, zaniedbane kociątko!
Panna Polly otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, lecz daremnie: dziwne uczucie niemocy, którego doznawała już nieraz od chwili przyjazdu Pollyanny, ogarnęło ją i teraz.
— Przecież — mówiła tymczasem w dalszym ciągu Pollyanna — ciocia nie zechce pozostawić tego biednego stworzonka bez opieki. Przecież ciocia wzięła mnie do siebie! Powiedziałam to właśnie sąsiadce, pani Ford, kiedy wyraziła wątpliwość, czy ciocia pozwoli zatrzymać kotka. Ja przecież miałam panie z dobroczynności, a biedny kotek nie ma nikogo!
— Wiedziałam, że ciocia będzie tak samo myślała! — dodała wesoło, wybiegając z pokoju.
— Pollyanno, Pollyanno — wołała za nią panna Polly — ja nie chcę...
Lecz Pollyanna już była w kuchni.
— Nansy, zobacz to małe kociątko, które ciocia Polly będzie wychowywać razem ze mną!
A panna Polly, która nienawidziła kotów, zostawszy sama, upadła na fotel rozgniewana, lecz zarazem niezdolna do protestu.
Następnego dnia zjawił się pies, więcej może brudny i opuszczony, niż kotek, a panna Polly, ku swemu wielkiemu przerażeniu, znalazła się