Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cieszę się także — mówiła w dalszym ciągu — że nie jest to żadna zakaźna choroba, ponieważ ciocia nie mogłaby wtedy być przy mnie!
— Jak widzę, kochanie, jesteś z wielu rzeczy zadowolona — powiedziała panna Polly.
— A tak, ciociu! I to zawsze wtedy, gdy patrzę na te widma słoneczne. Tak bardzo je lubię i tak bardzo wdzięczna jestem za nie panu Pendltonowi. Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się, że się cieszę nawet z tego wypadku samochodowego.
— Pollyanno!
Pollyanna z łagodnym uśmiechem spojrzała na pannę Polly.
— Bo od chwili, gdy jestem chora, ciocia, mówiąc do mnie, powiedziała kilka razy „kochanie“, czego dawniej nigdy nie było. A to takie przyjemne! Przedtem kilka pań z dobroczynności nazywały mię tak. Było to bardzo uprzejmie z ich strony, ale nie robiło takiej przyjemności, jak teraz, gdy wyraz ten słyszę z ust cioci, która jest moją, moją!
Panna Polly dotknęła ręką szyi, jakby chcąc odepchnąć coś, co ją dusiło i nie mogąc powstrzymać łez, pośpiesznie opuściła pokój, korzystając z tego, że w tej chwili właśnie weszła pielęgniarka.


∗             ∗

Tego samego dnia po południu Nansy, zobaczywszy w ogrodzie starego Tomasza, co tchu pobiegła do niego, wołając:
— Tomaszu! Tomaszu! Zgadnijcie, co się stało!