Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nic, kochanie, trzeba być spokojną i tylko dobrze wypocząć!
— Ale, ciociu, ja się tak jakoś dziwnie czuję i tak niedobrze — mówiła znów Pollyanna. — Nogi mam jakieś dziwne, jakby nie należały do mnie!
Panna Polly nic nie odpowiedziała, lecz rzuciwszy zrozpaczony wzrok w stronę pielęgniarki, odeszła do okna.
— Pozwól, że teraz ja ci coś powiem — zaczęła pielęgniarka wesołym głosem. — Najwyższy czas, żebyśmy się poznały. Więc ci się przedstawię: nazywam się Hunt i jestem tu, by pomagać twej cioci pielęgnować cię. A pierwsza rzecz, jaką powinnaś zrobić, aby mi sprawić przyjemność — to przełknąć te małe, białe pigułki.
Pollyanna spojrzała na nią z niepokojem.
— Ależ, proszę pani, ja nie potrzebuję, aby mnie pielęgnowano! Ja chcę wstać! Pani wie przecież, że chodzę do szkoły! Czy jutro jeszcze nie będę mogła pójść?
Z ust panny Polly, która stała przy oknie i słuchała tej rozmowy, wydarł się cichy jęk.
— Jutro? — odpowiedziała, uśmiechając się, pielęgniarka. — No, tak prędko pewnie, że ci nie pozwolę wychodzić, Pollyanno. Ale przełknij te pigułki, a wtedy zobaczymy ich działanie.
— Dobrze — zgodziła się Pollyanna. — Ale pojutrze będę musiała koniecznie pójść do szkoły, bo mam egzaminy, których nie mogę opuścić!
Potem mówiła jeszcze trochę o szkole, o samochodzie, o główce, która ją jednak bolała, lecz powoli głos jej zaczął słabnąć. Wkońcu pigułki nasenne zrobiły swoje i chora zasnęła.