Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż było to tak: jeszcze przed twoim przyjazdem opowiadał mi pewnego razu Tomasz, że panna Polly miała narzeczonego. Nie chciałam wierzyć, ale Tomasz zapewnił mnie, że pan ten mieszka w naszem mieście. A teraz wiem już, że jest to właśnie pan Pendlton! Bo czy nie stroni od ludzi i czy nie zamknął się samotnie w swoim domu, nie dopuszczając nikogo do siebie? Czy obojętnie przyjął wiadomość, że jesteś siostrzenicą panny Polly? Czyż nie powiedział ci, że przypominasz mu coś, co pragnąłby zapomnieć? Jasne przecież, że chodzi tu o pannę Polly! A jej niechęć posłania mu galaretki? Wszystko to jest tak naturalne, jak to, że w tej chwili mówimy ze sobą!
Pollyanna ze zdumieniem szeroko otworzyła oczęta.
— Ależ Nansy! Gdyby byli narzeczonymi, to by się już oddawna pogodzili!
— Ty się na tem nie znasz — odpowiedziała z lekką pogardą w głosie Nansy — jesteś jeszcze za mała! To tylko wiedz, że jeśli są na świecie ludzie, którzy nie potrafiliby „grać w zadowolenie“ to na pewno poróżnieni narzeczeni!
— Pollyanno — krzyknęła nagle Nansy, jakby jej jakaś szczęśliwa myśl przyszła do głowy. — Czy nie byłoby nadzwyczajne, gdybyś nauczyła ich twojej gry w zadowolenie tak, żeby się wkońcu pogodzili i pobrali? Jakby się wszyscy dziwili! Tylko to ci się nie uda!
Pollyanna nic nie odpowiedziała, ale gdy wieczorem wracała do swego pokoju, była bardzo zamyślona.