Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z podróży, o ciekawych historjach, które jej opowiadał.
— I pomyśleć tylko — westchnęła Nansy — że on ci to wszystko pokazywał i opowiadał, on, zawsze taki ponury i nigdy z nikim nie mówiący!
— Ach, on tak wygląda, lecz takim nie jest — stanęła znów w obronie „Pana“ Pollyanna. — Nie rozumiem naprawdę, dlaczego wszyscy tak źle o nim mówią! Gdyby go znali lepiej, myśleliby inaczej. Nawet ciocia Polly — i ta go nie lubi. Nie chciała naprzykład posłać mu galaretki i, wiesz, tak się bała, żeby czasem nie pomyślał, że to ona mu ją posyła.
— Zapewne nie wchodzi to w zakres jej „obowiązków“ — wzruszyła ramionami Nansy. — Lecz co mnie w tem wszystkiem dziwi to to, że on, który nie należy wogóle do ludzi, lubiących dzieci, lubi jednak ciebie!
— Ja też myślę, że on nie lubi dzieci — potwierdziła Pollyanna. — Dziś nawet powiedział mi, że początkowo miał zamiar nigdy mnie więcej nie widzieć, ponieważ przypomniałam mu coś, co pragnął zapomnieć, lecz potem...
— Co to mogło znaczyć? — przerwała Nansy — powiedział ci, że przypomniałaś mu coś, coby chciał zapomnieć?
— Tak, lecz potem...
— A co to było?
— Tego mi nie powiedział!
— Tajemnica! — zawołała uroczyście Nansy. — To dlatego tak cię lubi! Ach, Pollyanno, to zupełnie jak w powieści! Ja dużo czytałam książek, na-