Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się zdawało, nie widział otoczenia. Po chwili westchnął głęboko i odwrócił się do Pollyanny.
— No, no, dość już tego — mówił swym zwykłym, niecierpliwym tonem — posłałem po ciebie nie dlatego, żebyś widziała mnie smutnym i ponurym! Posłuchaj! W bibljotece, na półce oszklonej szafy, stojącej w rogu pokoju znajdziesz niewielką rzeźbioną szkatułkę (naturalnie, o ile moja służąca, robiąc „porządki“, nie postawiła jej gdzie indziej). Przynieś mi ją. Będzie trochę ciężka, ale sądzę, że ją udźwigniesz!
— O, jestem bardzo silna — zawołała Pollyanna, wybiegając z pokoju, a za chwilę wróciła ze szkatułką.
Następne chwile były arcyprzyjemne.
Pudełko było pełne różnych osobliwości, które pan Pendlton zebrał podczas swoich podróży, a każdy przedmiot posiadał swoją historję, niezależnie od tego, czy była to misternie rzeźbiona szachownica z Chin, czy też bożek kamienny, przywieziony z Indyj.
Po wysłuchaniu historji bożka Pollyanna zamyśliła się.
— Właściwie to może i większą zasługą jest — szeptały jej usteczka — wychowywać małego Hindusa, jednego z tych, co to myślą, że Bóg jest w tym kamiennym posążku, niż takiego Dżimmi, który zna Boga i wie, że Bóg jest w niebie! A jednak żal mi bardzo, że one wolały wychowywać poganina, niż Dżimmi.
Pan Pendlton znów pogrążył się w zadumie i nie słuchał, co mówi Pollyanna, lecz po chwili