Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   243   —

tu na pożegnanie całą kaskadę purpurowego światła; po przeciwległej stronie widnokręgu wynurzała się melancholijnie blada twarz księżyca, a jako heroldy wieczornego zmroku rozlegały się w powietrzu żałobne poświsty ptactwa, ciągnącego na błota Sidderfordzkie.
Pani Hinjer w obawie, aby się cały obiad nie popsuł, kazała podać wazę.
— Zupa na stole! — zaanonsowała, stojąc we drzwiach biblioteki.
Wikary raz jeszcze wyjrzawszy przez okno, zszedł powoli ze schodów. Jakieś nieokreślone, trwożne przeczucia uchwyciły go za gardło i nie pozwoliły przełknąć pierwszej nawet łyżki. Co się stało z tamtym? Dania sprzątano nietknięte jedno za drugiem, a wikary, zdenerwowany zupełnie, powrócił do biblioteki; tam zapalił swoją patentowaną lampę, aby znaleźć książkę do czytania, którą zabrać chciał ze sobą do sypialni.
Gdyby kto był tego systematycznego człowieka zapytał w tej chwili, azali zapałkę z ogniem położył na metalowej popielniczce, jak to zwykł był czynić zawsze, nie mógłby on poręczyć na pewno. I słusznie zupełnie, bo nie oglądając się po za siebie, rzucił ją w kosz pełen papierów, poczem przykręcił lampę i zbiegł szybko na dół.