Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   111  —

miernej tęsknocie za jakiemś lepszem, doskonalszem od naszego życiem.
Muzyka zamilkła; ostatnie tony rozpłynęły się, a oni obaj słowa nie zamienili ze sobą dotąd. Ten młodzieniec wirtuoz wodził wzrokiem niepewnym dokoła, jak gdyby się tutaj na nowo zupełnie rozglądać poczynał, a nie poznawał nic z tego, do czego już myśl i wzrok jego nawykać poczęły — wikary, owszem, powracał szybko do rzeczywistości, jak gdyby rozumiał, że przebywanie poza tym progiem, który przekroczył, jedną tylko krótką chwilę w życiu trwać może dla nas śmiertelnych. On też pierwszy zawiązał rozmowę, a raczej on mówił jeden, a słowo jego pierwsze nie mogło oczywiście być czem innem, jak usiłowaniem oddania tego, co czuł przed chwilą.
— Jesteś wistocie niezwykłym wirtuozem — powiedział wolno. — Miałem widzenie podczas, gdy ty grałeś. — Mógłbym rzec raczej: początek widzenia... bo pierzchło, rozwiało się to, niby obłok świetlany, i w tej chwili pozostaje mi zaledwie pewna świadomość, że dusza moja na jedno mgnienie oka opuściła swoje okowy. Drogie są chwile podobne, ale nie kosztować ich długo człowiekowi tej ziemi.