Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo jasno! — odparł detektyw chłodno i z wielkiem rozczarowaniem. — Mogę tylko odpowiedzieć, iż nie wiedziałem, że pan jesteś lekarzem i wprowadziłem pana tu, by mu zadać pytanie.
— Naprawdę? Pytaj pan więc.
— Proszę mi powiedzieć, kim jest ta dama?
— Przecenia pan stanowczo bystrość moją. Nie widziałem w życiu tej kobiety. Czem jeszcze mogę służyć?
— Dziękuję!
— Tedy żegnam uprzejmie.
Złożywszy ukłon, Thauret chciał odejść, ale detektyw, zdecydowany nie dopuścić do tajemnego porozumienia z Mitchele, wyprzedził go, otwarł sam drzwi i wypuścił, pilnie obserwując obu panów. Po sztywnym ukłonie opuścił Thauret dom, a Mitchela wprowadził Barnes. Francuz nie odniósł wobec zwłok żadnego wrażenia, atoli z Mitchelem było co innego. Ledwo zobaczył co przed nim leży, wydając stłumiony okrzyk, przystąpił bliżej.
— Boże wielki! Cóż to znaczy, Mr. Barnes?
— Co? — rzekł detektyw spokojnie.
Patrzyli sobie w milczeniu przez chwilę w oczy, poczem Mitchel spuścił wzrok i wykrzyknął:
— Głupiec ze mnie!
I jął na nowo, ze zwykłym spokojem, oglądać zwłoki.
— Słyszałem, że masz mi pan zadać pytanie. Cóż to takiego?
— Kim jest ta kobieta?
— Raczej kim była? Była Różą Mitchel.
— Acha! Więc znałeś ją pan?
— Miałem obowiązek odpowiedzieć na jedno tylko pytanie i uczyniłem to.