Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niem, a cztery krzesła wydały mi się jak czworo poczciwych ludzi, którzy zasiedli dokoła stołu i chichocząc wesoło grają w taroka.
Godziny moje nabrały treści, treści botagej i świetnej. Miałożby więc powiędłe drzewo — jeszcze przynosić owoce?
Czułem jak zaszemrała we mnie siła żywotna, która dotychczas we mnie drzemała — ukryta w głębiach mojej duszy, przysypana wrzawą, dnia powszedniego: wytrysła jak krynica zpod lodu, kiedy zima pęka.
I wiedziałem na pewno, trzymając ten list w ręku, że choćby nie wiem co się stanie, potrafię znaleść ratunek. Radość mego serca dawała mi pewność.
Jeszcze raz — i jeszcze raz czytałem ten ustęp „a nadto ponieważ drogi Pański nieboszczyk ojciec, był moim nauczycielem, kiedy byłam dzieckiem — —“; oddech miałem cichy. Czyż nie brzmiało to jak zapowiedź: czy dziś jeszcze będziesz ze mną w raju?“
Ręka, co się wyciągnęła ku mnie, szukając pomocy, dar trzymała dla mnie: odrodzenie wspomień których pożądałem. Ona mi objawi tajemnicę, ona mi pomoże podnieść zasłonę, która się zamknęła nad moją przeszłością.
„Drogi Pański nieboszczyk ojciec“ — —, jakże osobliwie brzmią, mi te słowa, które sobie wywróżyłem! — Ojciec! — Przez chwilę widziałem zmęczoną twarz siwowłosego starca — wynurzającą się w fotelu koło skrzyni — twarz obcą a jednakże tak oczywiście mi znaną; — — potem oczy moje znów wróciły do siebie, a młot uderzeń mego serca wybijał uchwytną godzinę teraźniejszości.
Podniosłem się przerażony. Czyżem przemarzył czas? Spojrzałem na zegarek: chwała Bogu wpół do piątej.
Zaszedłem do swej sypialni, wziąłem kapelusz i płaszcz — i zszedłem na dół po schodach.