Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przez otwarte drzwi spoglądał do mego pokoju okrągłemi, rybiemi oczyma.
Dr. Savioli! dr. Savioli! — tak, tak się nazywał ów młody człowiek, o którym mi poufnie szepnął jasełkarz Zwak, jako o znakomitym lokatorze, który od niego wynajął pracownię.
Dr. Savioli! Jak krzyk nurtowało we mnie to imię. Szereg mglistych obrazów przesuwał się przed moją myślą, prześcigał się w strasznych domysłach, które na mnie runęły jak burza.
Chciałem rozpytać Charouska, pełny lęku wszystko mu opowiedzieć, czego wtedy doznałem: gdy naraz, widzę, że studenta opanował gwałtowny atak kaszlu, który go niemal wywracał. Mogłem tylko zauważyć, jak to on, z trudem opierając się rękami, dreptał w deszcz — i na odchodnem pobieżnie skinął mi głową.
Tak, tak, czuję, on ma słuszność. Nie majaczy w gorączce; nieujęte widmo zbrodni czai się tu w tych ulicach we dnie i w nocy i pragnie się ucieleśnić.
Zawisło w powietrzu, a my go nie dostrzegamy. Nagle wpada w którą z ludzkich dusz — nikt z nas tego nie przeczuwa. A kiedy w końcu zdążymy to pojąć — widmo traci swoją postać i wszystko jest po dawnemu. I tylko niewyraźne szmery, niewyraźne słowa o jakiemś okropnem zdarzeniu dochodzą do nas.
W jednym momencie zrozumiałem te zagadkowe stworzenia, które mieszkały naokoło mnie; bez woli własnej wloką się one przez byt, ożywione jakimś niewidzialnym prądem magnetycznym — co tak przez ich istotę przepływa — jak przedtem bukiet ślubny płynął po strugach brudnego ścieku.
Zdało mi się nagle, że wszystkie domy spoglądały na mnie podstępnem obliczem, pełne bezimiennej złośliwości; wrota były jak czarne szeroko rozwarte gęby, w których język wygnił do cna; wielkie