Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Olbrzymi, po żołniersku wyglądający dozorca więzienny — pierwsza uczciwa twarz od wielu godzin — otworzył jedne z drzwi, popchnął mnie do ciemnego, podobnego do szafki, zapowietrzonego, cuchnącego otworu — i zamknął je za mną.
Stałem w zupełnej ciemności i macałem ją powoli. Kolano moje trafiło na blaszany kubeł. Nakoniec się połapałem: miejsce było tak wązkie, że ledwo się mogłem obrócić. Ruch klamki — i oto jestem w celi więziennej. Po dwie pary prycz z siennikami przy ścianach. Pomiędzy niemi przejście na szerokość jednego kroku.
Zakratowane okno, wielkości metra kwadratowego — wysoko na ścianie poprzecznej umieszczone, przepuszczało matowe światło nocnego nieba. Gorąco nie do wytrzymania, odorem starych łachów zadżumione powietrze — zapełniało przestrzeń.
Gdy oczy moje przywykły do ciemności, spostrzegłem, że na trzech pryczach — czwarta była nie zajęta — siedzieli ludzie w szarych więziennych ubraniach; łokcie oparte mieli na kolanach, a głowy w rękach ukryte.
Żaden nie mówił słowa. Usiadłem na swobodnem łóżku i czekałem.
Czekałem. Czekałem godzinę — dwie — trzy godziny.
Skoro na zewnątrz — jak mi się zdało — usłyszałem kroki, sądziłem, że oto teraz, teraz przychodzą po mnie, aby mię stawić przed komisją śledczą. Tym razem było to złudzenie. Kroki wciąż ginęły w kurytarzach.
Rozdarłem kołnierzyk; myślałem, że się uduszę.
Słyszałem, jak jeden więzień po drugim, przeciągał się, jęcząc.
„Czy nie można by tam wysoko okna otworzyć“ — zapytałem rozpacznie głośno w ciemność. Przestraszyłem się sam własnego głosu,