Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXVIII.

Czasu onego pokutowania w Jancy, nad brzegami rzeki Oisy, gdy Blanqui był odcięty od Paryża, rozpoczął się miesiąc miodowy pożycia dla młodego małżeństwa. Dla tych dwojga ludzi zaświtało wreszcie spokojne „dziś“, odsunęła się wieczysta obawa i gorączka „jutra“, więc nic dziwnego, że pili ową ciszę ukryci w przytulnym domku wiejskim, otoczonym ogrodem, schodzącym ku rzece łagodnym spadkiem, patrzyli na zachodzące słońce z wielkiej, oszklonej werandy, radowali cudnym, puszystym trawnikiem, pękami kwiatów, co zazierały przez okna, było im dobrze, cicho, jak na wilegiaturze, wesoło, jak dzieciom na wakacyach. Zamknęli swe szczęście w tej kryjówce, wśród zieleni, co wieczyście się odnawia i ta odnowa pociesza serca, żyli, a życia nie widział nikt, prócz słońca. I oto człowiek, wczoraj jeszcze targany sprzecznymi wichrami polityki, nauczył się w cichej zadumie patrzyć na zmierzch, bezgłośnie schodzący na ziemię, na wijące się kędyś w dal, bez wyraźnego kierunku, zasłane kurzem drogi wiejskie. Opodal widnieje las, ciemna jego ściana pozwala marzyć o niezmiernych ostępach borów. Blanqui siedzi u okna, głowę sparł na rękach, oczyma wodzi po drzewach, widzi migotliwą toń rzeki, myśli jego snują się zwolna, jak jej fale, poddaje się urokowi otoczenia i śni o tem, że znalazł szczęście.
I znalazł je. Ale wnet nasuwają się wspomnienia innego szczęścia, tego, które się skończyło. Szczęścia, które stanowiło parcie się naprzód wśród zmieniających się ciągle świateł i cieni, tego tajemniczego, szarpiącego upojenia konspiracyi, zamieszek, walk za ideały. Później, niejednokrotnie przyjdzie mu na myśl, że jednak więcej dobra niż wszystko inne dała mu ta chwila spoczynku