Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nakoniec nadszedł czas ucieczki. Z pokojów sąsiednich i sal szpitalnych dochodzą odgłosy pożegnań, ten i ów wychodzi na kurytarz, dozorcy chodzą wszędzie i oznajmiają, że godzina odwiedzin minęła. U Blanquiego nikt nie czeka wezwania, otwierają się drzwi i tworzy się pochód. Po pod nos agentowi policyi przechodzą wszyscy kurytarzem, na przodzie kroczy Lemblin, potem Blanqui, obok niego Leonce Levraud, potem Edmund Levraud, a na końcu Cazavan, który wychodząc, zwraca się jeszcze w progu i mówi, niby to do znajdującego się w pokoju chorego: „Tak, tak, niezawodnie zjawię się we czwartek drogi przyjacielu!“. Zamyka drzwi i łączy się z pochodem. Zresztą spiskowcy już zmieszali się z tłumem niedzielnych gości szpitalnych, którzy tu przybywają do swych krewnych i znajomych. Niebawem minęli lożę odźwiernego.
Nikt Blanquiego nie poznał. Agent policyjny mechanicznie wysłuchał słów Cazavana, odźwierny spojrzał niedbale po wychodzących, a nawet zakonnica, przyniósłszy kolącyę, nie byłaby, wobec nieobecności chorego narobiła alarmu, bo powtarzało się to co dnia. W ten sposób o ucieczce dowiedzieć się nikt nie mógł przed ranem dnia następnego.
Spiskowcy znaleźli się na ulicy i zaraz natknęli się na Piotra Dénis, dobrego znajomego Blanquiego, który go nie poznał. Longuet zjawił się też w pobliżu, ale widząc stojącego z dość głupią miną na czatach Villeneuva, roześmiał się tylko i domyślając się czegoś, tej niedzieli, nie odwiedził Blanquiego.
Tegoż wieczora Blanqui wyjechał. Wyszedłszy ze szpitala, musiał czekać na odejście pociągu do Brukseli. Jeden z przyjaciół wystarał się o bilet. Blanqui tedy powałęsał się po bulwarze strasburskim z Levraudem