Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pozostało nic innego, jak zgodzić się milcząco na ten kaprys więźnia. Postępowanie takie, ćwiczenia takie powtarzane z wytrwałością co dnia, w ciągu całych tygodni, a wreszcie miesięcy wywarły na reprezentantach władzy więziennej podobny skutek, jak opryskliwość na kryminalnych. Przestano na te dziwactwa zważać, Blanquiemu dano spokój. Klucznik otwierał drzwi, wołał: Blanqui!... naocznie przekonywał się, że zwierzyna jest w sidłach i szedł dalej, nie przestąpiwszy nawet progu kaźni. Tosamo działo się u Cazavana, który stał się dziwnie prędko mrukiem i odpychającym wszystkich swą opryskliwością maniakiem milczenia.
Zwolna, nieznacznie ustalił się ten zwyczaj u kluczników. Nie fatygowali się oglądaniem bliższem swych pupilów. Cazavan z zamiłowaniem obracał się teraz plecami do drzwi i pochylał nisko nad stołem, zarzuconym papierami, Blanqui, czy to leżąc, czy też pisząc miał zazwyczaj na głowie swój ogromny, słomiany kapelusz, którego używał podczas przechadzek. Kapeluch ten rzucał cień na całą twarz, przysłaniał oczy, a z pod jego kresy wyglądała ledwo krótka, rudawo siwa broda. Przesiadywali teraz długo wieczorami i dziwnie się zabawiali. Wysilali się mianowicie na to, by po całych godzinach trwać bez poruszenia w pozycyi wypchanej lalki, z karkiem sztywnym, opuszczonemi rękami, leżącej gdziekolwiek, jak ją rzucono. Klucznik, ujrzawszy to poraz pierwszy, może i zbliżył się, podejrzywając atak apoplektyczny, ale wnet powrócił do wygodnego zwyczaju wykrzykiwania od progu nazwisk. Kaźń poczęli więźniowie jakoś licho oświecać wieczorami, klucznik, licząc na światło wewnątrz celi, nie zawsze brał latarkę no i... nadszedł czas wykonania planu ucieczki.