Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LXIV.

Przez czerwiec, lipiec i sierpień więźniowie przebywają ciągle jeszcze w celach karnych. Blanqui miał być ostatnim z tych, którzy powrócili do swych kaźni. I powrócił też 23 sierpnia, po stu dwudziestu siedmiu dniach męki, która podczas letnich miesięcy przybrała inną formę. W tym czasie wiatr przestał być dręczycielem, roli tej podjęło się słońce. Upalne promienie przenikły ściany cel, tak wysoko pod niebem zawieszonych, wytworzyła się temperatura niemożliwa do zniesienia. Nie można było teraz już nawet wyglądać otworem po sufitem umieszczonym. Łachy trzęsawisk stały się błyszczące, białe, wrogie. Ledwo któryś z więźniów spojrzał, musiał umykać oślepiony. Teraz szło o to, by znaleźć w maleńkiej celi kącik zacieniony. Z trwogą śledził za nim wzrok nieszczęśnika, cień i chłód stały się wnet złudzeniem. Więźniowie formalnie piekli się i dusili w smrodliwej atmosferze cel, tych ohydnych pieców, wzniesionych na stumetrową wysokość. Jedna ulga, jedyny odpoczynek, to owa godzinna przechadzka. I wówczas widywali więźniowie wielki kawał morza. Wówczas to mogli radować się jego widokiem. Ale choć z trudem przez wysoko umieszczone okna oglądane, wywierało to morze także czasu pobytu w celach karnych, zwanych „Petit Exil“, swój dobroczynny wpływ na więźniów. To też oczy ich biegły ku niemu, pogardliwie odwracając się od cudów architektury opactwa. Nie chciano patrzeć na cudną, delikatną florę gotycką, przejrzyste, pajęcze niby, siatki rzeźbionych okien, bogactwa liści i kwiatów, co osłaniały kapitele, to zwite spiralnie, to odsłaniające aż do dna wnętrze koron. Nie istniało dla nich dziwo zamieniające szczupłe, klasztorne podwórze w mistyczny ogród,