Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nabrać w piersi, i jak daleko sięgnąć wzrokiem. Ułożono niewidzialny, wieczyście niezmienny kalendarz, wobec jego potęgi ustało wszystko, co się nazywa: chcę, pragnę! Została jeno pustka. Cichy zegar, którego chodu nie posłyszy najczulsze ucho, wybija dlań nieubłaganie ciągle jedną godzinę: „Zawsze, zawsze“! Niema: „Było i będzie“. Jest jeno monotonia trwania, która niczem, dosłownie niczem, nie różni się od śmierci.

XLV.

Dobrze jest tutaj zamknięty więzień. Nie sam tylko ten kolos granitowy, o ponurem obliczu grobowca, jest więzieniem. Poza wszystkiem co Blanqui widział w chwili przybycia, gdy szedł krętem i schodami ulicy, jest jeszcze druga wierna i nie przekupna stróżka galerników. Natura podjęła się tutaj poniżającej roli żandarma. Wokoło błota, głębokie, niebezpieczne dla nieświadomego przejść. Powierzchnia tundry drży ciągle, za każdym krokiem można się zapaść i zginąć. Więzienie stoi pośrodku drugiego więzienia, strzeżone go lepiej jeszcze może jak cytadela.
Wstępując po stromych schodach, mijając krużganki, podwórzec i zewnętrzne zwieszone nad urwiskami, Blanqui przyglądał się bacznie i szybko pojął tajemnicę olbrzyma, zrozumiał jakiemi drogami posuwał się tu wysiłek ludzki, jaką sztuką zdobyto władanie nad żywą skałą w formie stożka, co wyłoniła się przed zamierzchłym czasem ponad poziom, jak ten rodzinny głaz zmieniono w mieszkanie ludzkie. Cytadela wyrosła z Mont-Saint-Michel, była do tego stopnia dalszym jej ciągiem, że kamień na mury łupano z jej boków. Na każdym wy-