Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i sunęli w martwej ciszy, przerywanej na skrętach głuchym okrzykiem gondoliera: hou!
— Mów co, Stef. Chciałabym słyszeć twój głos — wymówiła sennie.
— Lili — zaczął. — Och, Lili! — powtórzył — dwa te słowa tylko w odpowiedzi mógłbym ci na ten twój krótki list, który mnie zwalił z nóg.
— Och, Lili! — upadł jej głową na kolana i począć łkać.
— Kapryśny dzieciak! — poczęła go głaskać po włosach. — No, cicho, proszę ustać, bo jeszcze kto zobaczy.
Dźwignęła mu głowę i pocałowała w pełne łez oczy.
Wkrótce zamigotały latarnie hotelowe. Świda zdjął z haczyków klucze. Lili, odebrawszy swój, podała mu rękę na dobranoc i znikła w numerze.
Znalazłszy się sam, poeta dopiero poczuł, jak jest wstrząśnięty do głębi tem spotkaniem i jej słowami. Nie mógł zasnąć i począł chodzić po pokoju tam i z powrotem, jak błędny. Przelewały się