Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stef! — poczuł jej drobne dłonie w swych zimnych, zdrętwiałych rękach.
— Jak się masz? — powitał go trochę zażenowany Brunon.
Świda bez głosu podniósł się, gdy Lili usiadła, usiadł, jak manekin, z wrażeniem najprzód strasznego popłochu wszystkich zmysłów a potem kompletnego upadku sił.
Zapanowała krótka chwila naciągniętego milczenia.
— No, ja pójdę — odezwał się wreszcie sucho Brunon. — Dowiem się o ten statek z Ankony — i oddalił się.
Lili z założonemi bezradnie rękami patrzyła łzawemi oczyma na zmizerowaną twarz poety i na krawat zawiązany, jak postronek, pod wykładanym kołnierzykiem miękkiej koszuli.
— Stef — zaczęła mówić przerywanym, jakby bez tchu głosem — nie wiedziałam, żeś tu; pisałam do ciebie dwa długie listy, ale tyś się zawziął, zaciął... Nie wiedziałam, żeś tu, Stef; nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać, że cię wi-