Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mięć, by nie zapomnieć nigdy i poznać choćby po latach.
W tem jej spojrzeniu dostrzegali jakąś otchłań zrozpaczonej miłości i straszne sygnały rozstania.
Starali się nie odstępować jej ani na krok. Brunon przestał bywać w biurze i załatwiał interesantów przez telefon, lub w domu. Któregoś razu, gdy poszedł wezwany do telefonu, Lili, która wydawała się śpiąca, raptem podniosła się.
— Stefanie, gdzie Brunon?! — krzyknęła niezwykle doniosłym i przeraźliwym głosem.
A gdy wpadł przerażony Brunon, chwyciła ich obu za ręce, wyprężyła się, wstrząsnęła się i upadła na poduszki bezwładnie. Twarz jej zrobiła się kredowo blada, a z rąk począł w ich dłonie sączyć się mogilny chłód.
— Brunonie, co to jest?! — począł jąkać Stefan.
Twarz Brunona stała się szara, jakby kamienna, delikatne, jak płatki, ręce Lili złożył na piersiach i wyrzekł: