Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doznanej rozkoszy, którą ukołysany, zasnął.
Wstał późno i gdy z onieśmieleniem wszedł do pokoju Lili, zastał przy niej Brunona.
Podała mu rękę, nie odrywając oczu od surowego oblicza architekta, na którego patrzyła wzrokiem jakby winowajczyni, niezwykle serdecznym i nieco żałosnym. Wreszcie spojrzała na poetę ukradkiem i rzekła z wyrzutem:
— Widzisz, zapomniałeś mi dać lekarstwo, Brunon poznał, że nic nie ubyło z flaszeczki i jest bura. W dodatku zapowiada, że będzie sam czuwał, bo ty jako pielęgniarka jesteś na nic.
Muszę się zgodzić na tę twoją decyzyę na czas pewien.
Mówiła wszystko sztucznie, żartobliwym tonem.
— Brunonie, istotnie zapomniałem — począł się tłómaczyć zawstydzony poeta — ale na przyszłość...
— Niema o czem mówić — przerwał