Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiecie przecież wszystko, a zachowujecie się tak, jakby to było dla was tajemnicą: mnie dotyka i obraża nawet to, że jak gdyby patrzycie na mą zdrożność przez palce — wybaczacie mi łaskawie to, że was kocham... — załkała.
— Nie płacz, na Boga! uczynię, jak żądasz — odparł wzruszony Stefan i postanowił rozmówić się z Brunonem, korzystając z dnia święta, który Brunon obiecywał całkowicie spędzić w domu. Nie było to jednak tak łatwe, jak mu się na razie wydawało.
Nie wiedział wprost, od czego zacząć, a ułożona starannie przemowa rozsypywała się, jak piasek: słowa zamierały na ustach.
— Brunonie — zaczął wreszcie — Lili spędziła dzień wczorajszy dość spokojnie, rozmawialiśmy dużo.
— To źle, za dużo wogóle mówi i niepotrzebnie ją to ekscytuje. Powinieneś sam tak gadać, by nie mogła dojść do słowa. Potrafisz: uchodziłeś przecież w szkole za krasomówcę.