Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złączyła ich obu ręce w ujęciu swych dłoni.
— Mój Boże, więc razem nareszcie! — w oczach błysnęły jej łzy.
— Lili, co ci? — rzekli prawie jednocześnie.
— Ze szczęścia płaczę, ze szczęścia — uśmiechnęła się, objęła ich obu za szyję, przyciągnęła głowy ku sobie. — Pocałujemy się we troje, ot tak... Nie będziecie się już nie lubić, połączycie się tak, jak ja was wiążę w mem sercu. Dobrze, żeś przyjechał, Stef, będziesz mógł wyręczać Brunona. Patrz, jak zmizerniał. Nie sypia, bo ja, widzisz, zrobiłam się strasznie kapryśna: muszę mieć ciągle kogoś blizkiego przy sobie, boję się spać sama, lękam się samotności. Będziecie mogli czuwać na zmianę. Ty, Stef, będziesz mógł spać, masz bowiem tak lekki sen, że cię szeptem zbudzę, gdy mnie najdzie strach. A to wszystko z powodu tej klapki. Ale to nic, ona się zagoi między wami. Czego tak patrzycie na mnie? Brunonie, chcia-