Przejdź do zawartości

Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Schował otrzymane pieniądze do biurka, rad, że znalazł pretekst dla odwiedzenia Maryi.
Po wieczerzy, pomimo protestu don Piane, siedzącego przed kominem, w zwykłem i ulubionem towarzystwie kotów i psów, zarzucał na ramiona podbity futrem płaszcz, wziął do kieszeni rewolwer, w rękę kij dobrze okuty i wyszedł.
Wiatr opadł, po rozjaśnionem niebie snuły się jeszcze tu i owdzie, lekkie, białawe chmurki, srebrzystą, wzorzystą ramą otaczając księżyc, co w pełni wznosił się ponad czarnych drzew szeregiem. Zrazu, ponad koroną jednego z dębów, zamigotała jedna brylantowa gwiazda. Potem, całą nieruchomą linię dalekiego lasu oblało srebrzyste światło. Stefan przystanął na stopniach wiejskiego kościółka, wpatrując się w nocny krajobraz. Kamienie, brukowanej, wieś przerzynającej ulicy, stanowiły pod światłem księżyca szlak połyskliwy. Pies srokaty, siedząc z wyciągniętą szyją, wył żałośnie, wpatrując się w tarczę miesiąca. Zdala odpowiadały mu innych psów wycia. Zresztą cisza absolutna zaległa układającą się do snu wioskę. Stefan, dla skrócenia sobie drogi — dom Maryi stał przy drugim końcu wsi — zeszedł z głównej ulicy, zagłębiając się w wązkie, ciemne zaułki, pomiędzy nizkimi, ubogimi domkami. Tu i owdzie, przez mętne szyby okienek, przeświecały słabe światełka. Nigdzie żywej duszy, a srebrzysta kula miesiąca, wznosząc się coraz wyżej, na coraz głębszych szafirach nieboskłonów, rozświecała z niesłychanym smęt-