powodzią światła pusty plac przed katedrą. Błyszczały jak szkłem zlane kamienne schody kościoła. Drzewa, w ogródku, przy arcybiskupstwie, chwiały się, roznosząc wonie przejmujące więdniejących róż i jaśminów. W oddali, na tle roziskrzonych szafirów, linie świeżej zieleni obejmowały horyzont, tworząc ramę do spokojnego, słonecznego, senliwego niemal, obrazu.
Wzburzony, Stefan przechadzał się po pustym placu, przymykając oczy olśnione słońcem i bijącym od ścian białych i granitowych stopni blaskiem.
Siedząc na ziemi, o mur kościlny oparte, śpiewało sobie dziecko małe, trzy, cztero-letnie może, w koszulce białej, bose, różowawe, z zwieszoną na piersiach równianką polnych rumianków i pachnących groszków, z włosami gorąco-jasnemi. Śpiewało w słońcu, cichutko, głosikiem słabiutkim, pomału, sennie. Czarne, błyszczące oczęta kryły się pod długiemi, ciemnemi, rzęsami. Małe rączki, zasunięte były w szerokie rękawy koszuliny. Dziecko nie spostrzegło, czy nie chciało spostrzedz nieznajomego. Stefan przystanął i słuchał.
Piosnka w ustach dziecka niewyraźna, brzmiała nutą cichej kołysanki.
„Ptaszku miły, mały, słaby,
W krzaku głogów gniazdko twoje...
Powiedz róży, powiedz,
Niech nie krwawi rączek mych...“
Mały, półnagi, równianką wonnych kwiatów o pasany chłopczyna, śpiewał, połowy słów nie wymawia-