Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

usty, poczem wyszła na dwór i bosa, jak była, skierowała kroki ku matczynej chacie.
— Wejdź! — zawołała Bachisia; spostrzegłszy córkę przez okno.
— Nie mogę, w domu niema nikogo.
Wówczas stara wyszła na próg chaty i rozglądając się po zachmurzonem niebie, zauważyła.
— Pewnie dziś w nocy będzie burza.
— A niechby wszystkie jasne pioruny! — zaklęła Giovanna, lecz uspakajając się, natychmiast dodała:
— Byle nic nie uszkodziło temu, które noszę w łonie.
— Kwaśna dziś jesteś, jak widzę, duszko — odrzekła niechętnie matka. — Gdzież poszła stara jędza? Widziałam, że szła z worem ziarna.
— Poniosła do żarn. Bała się dać mnie, bym nie ukradła — odrzekła z goryczą młoda.
— Cierpliwości — upominała ją matka — nie potrwa to długo.
— Oh! nie dożyję chyba lepszej doli! Wytrzymać już nie mogę! Słowa na ustach ma słodkie, lecz dłoń ciężką. „Pracuj! pracuj! od rana do nocy pracuj.” Wprzęgła mnie w jarzmo, na chleb czarny i wodę, na nogi bose, na brudną koszulę...
Ciotka Bachisia słuchała wyrzekań córki, nie znajdując słów pociechy, zresztą były to rzeczy powszednie, przywykła do nich. Ha! i stara zawio-