Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gały i drżały, jak gotowe opaść pyłki złote... Poznał ścieżkę, wiedział, gdzie wiedzie... szedł, szedł dalej.
Tu i owdzie, na progach chat, gdzie ubóstwo lub oszczędność zgasiła światła, stali ludzie lub siedzieli, używając wczasu w wieczór pogodny. Ostre tony kobiecych głosów wydzielały się tu i ówdzie ze szmeru przyciszonych głosów, rozpowiadających miejscowe plotki i sprawy. Po za jakimś węgłem skryła się para kochanków i chłopiec, słysząc kroki zbliżającego się przechodnia, zasłonił sobą twarzą do muru obróconą dziewczynę.
Konstanty przeszedł. Przez chwilę miał chętkę przestraszyć kochanków, wołając:
— Poczekaj! powiem twemu ojcu.
Przeszedł w milczeniu. Sam wołał być niepoznanym, niedostrzeżonym.
Gdy spostrzegł ciemną plamę migdałowego krzaku na pustym placu i chatkę starej Bachisi, serce zabiło mu gwałtownie. Zdawało mu się, że się wychyla z cienia głowa czarna o zwichrzonych włosach, przerażająca.
Zdecydowany był. Przejdzie plac, wejdzie pod sklepioną bramę, zobaczy się z Giovanną. Wszystko to zdawało mu się łatwem, koniecznem zresztą, a jednak doświadczał trwogi... Zkądś doleciał go głos chłopięcy:
„Dlaczego nie przyznasz się do prawdy”...
Obejrzał się lękliwie. Nie było nikogo. Szedł, lecz niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Patrzył